czem i przyciskał ją do swego serca mocnego. Nie pozwalał drżeć i jęczeć bez miary. Zakazywał płakać, gdy zbyt długo płakała. Ocierał łzy i zmuszał do uśmiechu. Gdy zaś nie mogła wydobyć ze siebie ani cienia uśmiechu, wycisnąć słowa ulgi, nakazywał w imieniu Rudolfa. Nachylali się wraz obydwoje i na zimnym kamieniu składali pocałunek długi nieskończenie, jakoby na czole marmurowem bohatera. Poczem mogła spokojniej podnosić na niego oczy i patrzeć w źrenice surowe, »bersekierskie«, aż do cichego i łaskawego na ustach uśmiechu. Przytaczał jej wtedy o Rudolfie zabawne historyjki z dzieciństwa, z młodości, ze szkoły wojskowej, opowiadał szczegóły z życia młokosowskiego w stolicy, gdy jej obadwaj wcale jeszcze nie znali. Podniecał w niej miłość do Rudolfa, do nieszczęśliwego, rannego, konającego, który śpi teraz w ziemi zimnej, w grudzie nieubłaganej, pośród głazów i korzeni drzew, — sam jeden w nocy ciemnej. Sam wówczas gorzko płakał. A podniecał miłość Teresy do Rudolfa, zcicha cedząc przez zęby słowa tegoż Novalisa:
»So in Lieb und hoher Wollust
Sind wir immerdar versunken...«
Zdarzyło się na piąty dzień pobytu młodego marynarza w domu rodzinnym, że, jak zwykle, wyszedł nad wieczorem z Teresą »do Rudolfa«. Był ostry chłód, śnieg w postaci gruboziarnistych krup zjadliwie z boku zacinał. Nie długo też mogli być na grobie. Wyszli z parku przez boczną furtkę i udali się w las otaczający. Lasy tamtejsze okrążały pałac wokoło, milami szły w głąb kraju, wieszając się po okrągłych wzgó-