von Arffberg dał skinienie, żeby ich wyłowić. Łódź podwodna wykonała poruszenie w stronę ginącego transportowca. Rzucono z pokładu pływającym marynarzom ratunkowe liny i trzech najbliższych wytaszczono na pokład. Wydostali się z nurtów, wlokąc za sobą strugi wody. Byli skuleni, jak psy, skostniali, zsiniali, niemal czarni. Drżąc na całem ciele, ustawili się w szereg przy brzegu pokładu, tam gdzie wyleźli, nie śmiejąc posunąć się o krok dalej. Salutowali dygocącemi rękoma. Kolana ich nóg tłukły się o siebie, a wargi ust latały, miotane od febry. Otto von Arffberg pierwszemu z brzegu zadał pytanie w języku francuskim:
— Jak się wasz statek nazywa?
— »Villaret-Joyeuse«.
— Skąd płynął?
— Z Brestu.
— A dokąd płynął?
— Nie wiemy.
— Co wiózł?
— Żołnierzy.
— Jakich żołnierzy?
— Nie wiemy.
— Ilu ich było?
— Nie wiemy.
— A was, załogi ilu?
— Czterdziestu.
— Ilu oficerów?
— Sześciu.
Każde słowo żołnierz wypowiadał bezczelnie, choć widać było, że kłamie w każdej sylabie. Patrzał w oczy
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.