rżąc, a raz po raz rycząc ohydne na boszów przekleństwa.
Gdy wreszcie dwaj ze strąconych nie wypływali już na powierzchnię, a trzeci wytrwale regularnemi rzuty ramion, przechylając się z boku na bok płynął dokądś, precz precz od podwodnej łodzi, Arffberg i Klang podnieśli znowu swe szkła na statek ginący. Ginął w istocie. Doznając jakby pchnięć, czy olbrzymich pęknięć wewnętrznych, obsuwał się w wodę. Dwaj niemieccy oficerowie zobaczyli nareszcie owego kapitana — Alberta Duval. Szedł w górę po nachylonym pokładzie trzymając się oburącz balustrady. Był to starszy, siwy człowiek. Przez swe doskonałe szkła widzieli go najwyraźniej. Miał przystrzyżoną, siwiejącą brodę i krótkie, srebrne włosy pod białym marynarskim kaszkietem. Gdy przyszedł do cypla swego statku, rozejrzał się po morzu. Wokoło. Oparł się rękami o parapet, wzniesiony ku górze. Ramiona jego dźwignęły się nagłym ruchem. Przelazł przez balustradę i przysiadł na niej bezwładnie. Ręce jego jedna o drugą plasnęły. W rozpaczy. Głowa mu spadła na piersi. Milczał, trwając tak w nieruchomej postawie. Nagle podniósł głowę. Zacisnął obie pięście i, grożąc niemi w stronę łodzi podwodnej, zawołał z całej siły:
— Vive la France!
Po chwili znowu:
— Vive la France!
Nachylił się w stronę oficerów niemieckich, ażeby go słychać było najdokładniej, i ze wszech sił, raz za razem, wielekroć wołał:
— Vive la France!
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.