Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.

posłuszeństwo, żołnierska tresura i zimna a niezłomna wierność. Ale i oczy tych ludzi patrzyły w oczy dowódców poprzez tensam czad znużenia. Arffberg i Klang rozmawiali pojedyńczemi wyrazami, z których zazwyczaj składały się ich dyalogi. Powierzali sobie nawzajem jakoweś wrażenia ziemskie, dalekie od morza i wszystkiego, co się w jego głębiach i na powierzchniach dokonuje.
Rozmawiali spokojnie, jako ludzie fachu, zdrowi, młodzi, normalni, w obliczu spełnionych powinności. A jednak poprzez cień obłudy przedzierały się ich słowa. W istocie każdy z nich i każdy z podwładnych radby był wykrztusić, wycharczeć to jedno: — Dosyć! Przynajmniej na dziś, dosyć! Nie teraz! Do dyabła — już dosyć na dzisiaj!
I dziwna, niema zgoda, — że na teraz dosyć, — zapanowała wśród dowódców i podwładnych.
Kucharz uderzył w dzwonek, zwiastujący posiłek. Wszyscy z uczuciem ulgi i pociechy mieli się ku stołowi. Nagle łódź, idąca miarowo-płynnym ruchem, doznała w części przedniej głuchego potrącenia. Stanęła. Zahamowanie jej biegu było tak nagłe a mocne, iż wszyscy z nóg się zwalili, padając na ziemię, na ściany. Strach przeleciał skroś ludzi. Płomienie oczu patrzyły z bladych twarzy w oczy komendantów. Arffberg wodził oczyma i rękami po przyrządach, cylindrach, naczyniach.
Stały posłuszne w klubach swego przeznaczenia, spokojne i niewinne. Milczały. Obrócił stery tanków water-ballastu, chcąc wypchnąć z nich wodę i wypłynąć. Stery szły sprawnie, dobrze i lekko, lecz łódź nie dźwignęła się w górę. Pchnął motory biegu naprzód.