Działały, lecz łódź nie szła. Chciał ją cofnąć w tył. Nie ruszyła się wcale. Nie tonęła. Stała w miejscu.
Zrozumiał. Szepnął do Klanga:
— Sieć!
— Wlecieli my w drygawicę... — szepnęli do siebie marynarze.
Arffberg po krótkiej z Klangiem naradzie obrócił jeszcze raz koła. Łódź drżała w sobie, natężając się, jak człowiek w szaleństwie wysiłu. Zdawało się, że pęknie z tej próby swej mocy, że sama siebie rozsadzi. Dźwignęła się conieco. Podniosła się w górę. Radość napełniła serca. Lecz łódź opadła znowu, drżąc bez przerwy. Stanęła zupełnie. Znieruchomiała. Spostrzegli wszyscy, że poziom jej jest nierówny, że tył z gabinetem dowódców i motorami elektrycznymi nachyla się ku dołowi. Wtedy straszliwe przerażenie zjeżyło wszystkim włosy na głowach.
Żołnierze opuścili posterunki i obskoczyli oficerów. Głuche zapanowało milczenie.
Jeden z żołnierzy osunął się na kolana z jękiem:
— Jezus!
Głos ten był cichy, a tak straszliwie donośny, jakby to słowo wytchnęli wszyscy co do jednego, wcale o tem nie wiedząc. Starszy marynarz raptem wyszedł z koła, bezceremonialnie Klanga odsunął i chwycił ster rękami. W furyi począł zakręcać i odkręcać to koło. Zdawało się, że je wyłamie z osady, rozszarpie potężnemi rękoma. Lecz ster nie działał. Czy tanki wodne były zamknięte, czy otwarte, — łódź stała. Nadaremnie starszy marynarz usiłował wyrwać statek z sieci, w tył go cofnąć.
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.