Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

składał się z polskiej większości. Gdzie, jak w gnieźnieńskiem, Niemcy przeważali, trzeba było na zdziechowieckiem polu walkę staczać i dopiero po walnem zwycięstwie władzę polską wdrażać. Pawłowiak i Zboszyński nie mogli się o tem wszystkiem dość nagadać. Nie mieli wiele czasu na opowieści długie i szerokie o sobie. Zresztą, w ciągu tych lat przywykli w szkole prusko - wojskowej do szybkiego wyrażania myśli, do zamykania w jednem słowie wypraw olbrzymich, w jednem zdaniu walk strasznych, w jednem westchnieniu potwornych ogromów wydarzeń. Któżby, zaprawdę, potrafił to wszystko, co widzieli, co przeżyli, wysłowić! Te niezmierzone masy żołnierzy, przewalające się kolejami, wędrujące piechotą, konno, wozami, automobilami, furgonami, na wschód i zachód, na pola słodkiej Francyi, w doliny południowe Alp włoskich, w równiny Rumunii, w góry Serbii, Bułgaryi i Turcyi, w bezdroża Polski dalekie — dalekie? Dość powiedzieć: »Mortehomme«. Alboż to nie wystarczy za opis pięter trupów, fetoru straszliwego grobów pospólnych, potarganych drzew, które płaczą w pustyni, rzek, co płyną, jako pasma żalu przez kraj nieszczęśliwy, kamieni i ziemi, wyrzuconych z legowisk, na których miejscu spoczęły poszarpane strzępy obrońców? Dość powiedzieć: poprzez ulice zdruzgotanego Kalisza przemarsz polskiego młodzieńca, poznaniaka, Henryka Zboszyńskiego, w szeregach armii niemieckiej. Z przymkniętą powieką, z zaciśniętemi zębami, w milczeniu. Dość powiedzieć: celować, strzelać, zabijać tych, których się uwielbia, — szkodzić tym, komu się z serca dobrze życzy, — nękać prześladowaniem tych, komu chciałoby