Rebok zawjoz rebe do Pucka, do Wejherowa. Postawjoł korzną z rebami na torgu. Przestąpjeł jeden mieszczon wejherowski, jedna paniszka. Kupięli wyrklich pynt, abo unjefer kilo stornewci. A reszta? Korzna ful rebe? Zasmjardzele se. Rebok wulewał zasmierdzele rebe z korzne na zemją. Tak beło jeden roz, dwa, trzi. Co w ciemnicą na moerzu mjoł nałówjone, co mjoł prze tim wjele bardzo robotę, muszel na zemją rznąc. Kto woed reboka w Polsce stornje kupi?
Leze! Ze sprawjedliwosc?«
Z tłumu ozwał się głos:
— Zjedz sam. Polska tak dużo ryb nie jada. To niezdrowo.
Tłum się zaśmiał z ochotą. Rybak nie dał za wygraną. Ciągnął coraz wrzaskliwiej rzecz swoją, wymachując rękami:
— »Jacież to prawoe, żebe nie dac rebe przedawac? Ciede je nałowjeno?«
— Precz z Polską! — odpowiedział głos zdaleka.
Zwróciły się w tamtę stronę głowy, jak za wiatrem. Tłum milczał. Oczy tylko siwe, lub czarne, badające każdą sprawę trzeźwo, surowo, uważnie, pilnie, zimno, bez sympatyi i pokory, szukały nowego mówcy. Stał na długiem zsypisku kamieni knop młody, pięknolicy, zwijając w palcach cygaretkę. Widzieli jego rozpiętą kamizelkę, o ośmiu białoświecących, rogowych guzikach, rozpiętą na piersiach koszulę i spłowiały kapelusz odsunięty z czoła.
Ten młody mówił:
— Czy to słyszana była taka rzecz za dawnych czasów? Jak to ma teraz być tutaj? Nie było dawniej
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.