— Patrz pan, — czyż człowieka może nie ogarniać wściekłość? Ta latarnia! Niemiecka praca, niemiecka budowla morska, przed stu pięćdziesięcioma laty wzniesiona, udoskonalona teraz naszem staraniem, zaopatrzona w świetne maszyny Schuckerta, w maszyny do wydawania głosu syreny, — w ręku tych barbarzyńców.
— Światło latarni jest teraz, jak i dawniej, raczej elektryczne, niż niemieckie, lub polskie. Głos syreny jest wśród mgły, gdy światło nie działa skutecznie, równie teraz, jak dawniej, zbawcze dla rybaka.
— Pana te rzeczy, widać, nie bolą i nie obchodzą. Ale dla nas, Niemców rodowitych i czujących swą krzywdę i zniewagę...
— Już mię te sprawy, w istocie, nie obchodzą. Interesowały mię dawniej. Bardzo długo. Teraz już mię nawet nie zajmują.
— Dla czego?
— Poprostu dla tego, że one, w istocie, już tu nikogo nie mogą obchodzić.
— Och!
— Pana może jeszcze ostatniego.
— Ja tego wszystkiego nie mogę znieść. Wyjeżdżam stąd. Emigruję.
— Ja także.
— Pan jedzie do Niemiec?
— Nie, do Anglji.
— Jeżeli sprawy tutejsze i ich bieg, dla Niemców fatalny, nie obchodzą pana, to po cóż wyjeżdżać? — spytał blondyn.
— Jakby to panu powiedzieć? Wygasa tutaj to
Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/324
Ta strona została uwierzytelniona.