niby pnie drzewa w tartaku. Głowa stała się, jak rozpalone kowadło, w które biją wraz od ucha młoty kilku siłaczów.
Czarodziejsko świeciło słońce. Ogniste koła drżały na sosnowych deskach, które z wczorajszych plam wymyte, już były suche. Coś weseliło się i zaśmiewało ze szczęścia, kołując na tem miejscu, gdzie stała balia, — migocąc raz mocniej, to znowu słabiej. Chory patrzał na plamy słoneczne i napawał się ich widokiem. Weszła młoda gospodyni. Niosła w ręku miseczkę z jakąś dymiącą potrawą i srebrną łyżkę. Przypatrywała się bardzo uważnie swemu pacyentowi. Spostrzegłszy, że nie śpi, uśmiechnęła się, jak najweselszy szkolny urwis, i wykonała oczyma zabawny znak porozumiewawczy. Kiwnęła mu głową, mówiąc:
— No, widzi pan, noc przeszła, południe przyszło, a pan nie umarł.
— Naprawdę, nie?
— Ale — no! Przecie pan zaraz będzie kaszę jadł, a to chyba dowód!
— Kaszę? Tęsamą, co wczoraj?
— A tęsamą.
— O, jak to dobrze!
— A no właśnie i ja sobie tak pomyślałam. Tembardziej, że my tu ze Szczepanem niczem innem przyjąć pana nie możemy. Więc proszę wybaczyć, bo czem chata bogata — no i tak dalej... Żeby mieć choć szczyptę mąki, żeby — no, odrobineczkę cukru,