Major skinął na podoficera stojącego przy drzwiach i do pokoju wnet weszło grono żołnierzy z latarniami. Jedni z nich natychmiast zaczęli spoglądać pod kanapy, do szaf, za piece i na piece, a inni ruszyli do izb sąsiednich, przesuwając z miejsc sprzęty, przewracając graty, stukając w ściany i podłogi. Dwaj młodsi oficerowie zwrócili się do panny Salomei z żądaniem, ażeby im otworzono zamknięte na klucz drzwi do wielkiego salonu. Młoda gospodyni kazała Szczepanowi przynieść klucz i otworzyć. Stary poszedł do sąsiednich izb i tak długo szukał owego klucza, że to wzbudziło podejrzenia i rozpaliło pożądliwość. Gdy nareszcie przyszedł z kluczem, podał go jednemu z oficerów. Ten wrzasnął nań z okrucieństwem:
— Kpie jeden, ruszaj otwierać!
Starzec nie drgnął nawet. Stał na miejscu. Zdaleka podając klucz, mówił:
— Ja nie będę otwierał tych drzwi, ani tam nie pójdę.
— Ty! Jak śmiesz! Otwieraj natychmiast!
— Nie otworzę. Sami otwierajcie.
— Dla czegóż to, kochanku, nie chcesz nam tych drzwi otworzyć? — słodko zapytał major.
— Dla tego, że nie moja rzecz tam chodzić.
— Czemu?
— To panów pokój...
— Jakto panów?
— Nieboszczyka pana, Panie mu ta świeć... Chcecie, to idźcie, a ja nie pójdę.
— Dla czego?
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.