Szczęknęła klamka. Wszedł stary. Spodełba spojrzał na płaczącą i coś po swojemu wybełkotał. Wzruszał ramionami.
— Trza będzie iść... Cóż ta z beków!
— Gdzie znowu iść?
— Po tamtego. Panna nie wie...
— Chodźmy!
— Ale! Trza jeszcze naglądać.
— Już trzeci raz nie wrócą.
— Czort ich ta wie, czy gdzie podglądacza nie zostawiły.
— Będziemy uważać.
— To niechże panna Samoleja, zamiast buczeć po próżnicy, wyjdzie oto za dwór i pochodzi se ogrodem to tu, to tam. A patrzeć, czy gdzie jakiego niema. Może taki i na górze w krzakach siedzieć i dopiero patrzeć.
— Pójdę na tę górę!
— To jest dobre. Ino iść z nieobaczka, tak se ta. Postać, popatrzeć — i znowuj na inne miejsce. Z góry dobrze naglądać, co jest w okolicy. Jak by się zaś gdzie kto wałęsał, dać mi znać w te pędy.
— Dobrze, — idę.
Wymknęła się za dwór i spacerowała, jak Szczepan kazał. Weszła powoli na górę, jałowcem i chróstami zarosłą, która wznosiła się tuż za ogrodem. Śnieg tam leżał, od deszczu przemoknięty. Tulił się w dołach i w głębi kęp zarośli. Och, jakże odrażające było to miejsce, widziane z góry! Spalone budynki, rozerwane ploty, wyrąbany i na pół zwęglony ogród... Pustkowie... Opuszczony, czarny, jakgdyby
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.