żonych do ostatka i bezprzykładnie rozbitych na duchu. Nie były to już fizyliery, nie kosyniery, — nawet nie „drągaliery“, tak pospolite w powstaniu, — lecz ludzie niemal bezbronni. Ledwie weszli pod dach, natychmiast padli pokotem na ziemię i poczęli chrapać, jak na komendę. Kilku z nich wzięło się do szukania we dworze jadła i wódki. Zrewidowali śpiżarnię, kuchnię i pokoje, ale nic nie znaleźli. Przy tych poszukiwaniach musiała asystować panna Salomea. Gdy przetrząśnięto wszystkie faski i skrzynie, nie znajdując nic zgoła, zrozpaczeni i zgłodniali poczęli grozić. Jeden z nich wyrwał z za pasa pistolet i w rozbestwieniu, sięgającem granic obłędu, przystawił otwór lufy do czoła młodej gospodyni.
Wytrzymała z obojętnością dyabelstwo jego wzroku i czekała na strzał. Biedny okrutnik nie odrywał pistoletu — i nie wiedział, co dalej robić. Stał z tą bronią, skierowaną między cudne oczy panny i bladł coraz bardziej.
— Czemuż pan nie strzelasz? — spytała.
— Dwa razy nie pytać!
— Więc albo pan strzelaj, albo szukajcie sobie dalej, bo szkoda czasu na komedye.
— Gdzie kasza?
— Kaszy jest trochę, ale ta jest niezbędnie potrzebna dla tych, co tu są, i dla jednego rannego.
— Gdzie ta kasza?
— Zobaczymy zaraz. Najprzód schowaj pan pistolet, który powinien być wymierzony w stronę wroga, a nie między oczy bezbronnych kobiet po śpiżarniach.
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.