— Żadnego.
— A to zachęta!
— Chodźmy, panie doktorze!
— Pójdę, pod warunkiem, że sobie odbiorę honoraryum i to według uznania...
Spojrzała mu w oczy mężnie i dosyć szyderczo, powtarzając swoje:
— Chodźmy, bo czas ucieka!
Doktór wzruszył ramionami i wyszedł do gabinetu. Krzątał się tam przez czas pewien, coś otwierał, zamykał, porządkował, — wreszcie stanął w przedpokoju, ubrany w futro i wojłokowe buty. Z za drzwi tego przedpokoju odezwał się do panny Salomei:
— Pani mię literalnie porywa z domu. Jeżeli nas po drodze złapią — zginąłem.
— Wiozę pana do pewnej chorej dziewczyny w żydowskiej karczmie. Nikt o to nie może mieć do lekarza pretensyi, że jedzie do chorego.
— A zapewne! W takich okolicznościach i czasach... Ja wiem, czem to pachnie jeździć teraz nocą na wieś do chorego.
Wyszli cicho, przemknęli się przez sień, wpoprzek rynku i temisamemi uliczkami, ciemnemi, jak piekło, dotarli do koni. Na szczęście nikt „cugantów“ nie spostrzegł i nie skradł.
Panna Salomea, uradowana z takiego zbiegu okoliczności, okiełznała konie, nakryła dywanem siedzisko dla doktora i poprosiła, żeby zajął miejsce.
— A służący gdzie? — zapytał.
— Jestem, — odrzekła.
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.