Nad wieczorem, gdy już oddział dragoński od paru godzin znikł w lasach, panna Salomea wróciła do domu w towarzystwie Szczepana ze swej kryjówki na górze. Pobiegli obydwoje do rannego, żeby go z kadzi wyciągnąć i złożyć na posłaniu. Niezwłocznie też udali się nad rzekę. Ze zwłok Olbromskiego wypłynęło tyle krwi, że cały spłacheć ziemi nią nasiąkł. Panna Salomea przysiadła nad zabitym. Nie mogła płakać. Człowiek, który wczoraj patrzał na nią rozumnemi i dobremi oczyma, jedyny, któremuby zawierzyła, leżał w postaci zeszpeconych szczątek. Nie rozumiała ani kolei zdarzeń, ani zależności wypadków od głębokich przyczyn, ani tego straszliwego chaosu, który ją w sobie obracał, jak młyńskie koło kropelkę wody. Nie wiedziała, że i ona sama jest maleńką przyczyną obrotu wielkiego koła. Nie mógł jej tego wszystkiego wytłomaczyć ojciec, prosty, wierny żołnierz, — ani ranny powstaniec, — prosty entuzyasta, — ani nikt z ludzi, przeciągających przez ten dom, który się stał, jak sień publiczna. Czuła, że jedni rzucili się w odmęt walki wskutek zaślepienia, które nie liczy i nie mierzy, — inni, popchnięci przez błędny rachunek, — inni, porwani przez wielki sen wolności, albo jej nadzieją, — jeszcze inni z rozkazu, dla mody, idąc w stadzie, — inni z tchórzostwa przed opinią. Ten jeden, wczorajszy gość, wiedział, co cały chaos znaczy, mierzył jego siłę, badał kierunek i nastawiał go na jakąś, sobie wiadomą drogę. On byłby jej wytłomaczył wszystko, byłby nauczył, co znaczą
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
IX.