biedach i prywacyach była przepysznie zdrowa. Pierwszy wiosenny wiatr, który jej przybladłych lic dopadł, pomalował je różem najsubtelniejszym, ozdobił czoło i szyję lekką pozłotą. Zęby, białe, jak najczystszy obłok kwietniowy, uśmiechały się w ponsowych usteczkach. Mówiła, kiwając głową:
— Już się żydy w karczmie zwiedziały, że we dworze ktoś jest. Ryfka mię ostrzegła. Dojrzeli pana ludzie ze wsi, kiedy się to kusztygało do stodoły. Jestem przez pańską tutaj obecność skompromitowana.
— Politycznie.
— Nie tylko.
— Umknę do partyi za dwa, trzy dni i wszystko się skończy.
— Proszę, jaki to pan wartki do umykania! A potrafi też wasza książęca wysokość chodzić prosto na nogach? Bo uczyli mię w klasztorze takiego wierszydełka: „Pierwej, niżeli latać, nauczcie się chodzić...“
— Sama mię pani przed chwilą wypędzała.
— Z tem wypędzaniem! Myślę co tu dalej robić...
— Z czem?
— Ze wszystkiem.
— Nie rozumiem.
— A cóż tam panu po rozumieniu? Był pan tutaj, a teraz wstanie i odejdzie. Ważniejsze przecie rzeczy są na głowie, niż to wszystko.
— Niż co?
— Och, z dopytywaniem się znowu! Nic, tylko
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.