Pocałunki stawały się coraz bardziej nienasycone, bez końca, ogniste. Krzyk radosny wymykał się z ust. Nazwy pieszczotliwe spadały na usta, na oczy, na piersi, na włosy...
Deszcz bił w dach, zacinał w ściany, bulgotał za zawartemi okiennicami wśród ciemnej, nieprzeniknionej nocy.
Zajechała nareszcie przed ganek żydowska parokonna bryka, a z głębi jej półkoszków wysiedli obydwoje państwo Rudeccy. On sam został za dużą kaucyą uwolniony z więzienia dzięki staraniom żony, — ale był chory. Niby to chodził o lasce, lecz wyglądał bardzo niedobrze i nic nie mówił. Pani Rudecka była także nie do poznania zmieniona. Mało ich wszystko, co zastali, zdawało się interesować.
Zasłano łóżko panu w jego dawniejszej kancelaryi i bez zwłoki się położył. Pani obeszła z Salomeą izby i zakamarki domu. Spostrzegłszy obcego człowieka w alkierzu swej wychowanicy, gospodyni domu nie wyraziła zdziwienia, ani niechęci. Kiwała tylko głową, zamyślona ponuro, gdy jej rozpowiadano, kto to jest i dla czego tu leży. Dwaj jej synowie przepadli w tem powstaniu. Jednego tak rozsiekano, że szczątków nie znalazła. Drugiego widziała w śmiertelnem gźle z trójkolorową kokardą pod szyją. Patrzała, jak go razem z towarzyszami broni bez trumny spuszczono w pospólny dół. Trzeci syn był jeszcze kędyś w polu, nie wiadomo żywy czy umarły,