Nadszedł już piękny miesiąc maj, a Józef Odrowąż nie powrócił jeszcze do zdrowia. Wiosenna zieloność okryła rany poszarpanej ziemi. Pióra, liście, szypułki, pokrętne badyle i wielorakie odmiany barw osłoniły rany ziemi i zalecały się oczom ludzkim. Podobnie, jak wsysały w siebie wilgoć i zgniliznę, tak samo barwami, kształtem i nieskończoną potęgą swego rozrostu chciały wessać w siebie cierpienie dusz, zniszczyć pamięć o tem, co już padło i umarło. Na dobro nowego życia rosło i bujało wszystko, — na stratę śmierci. Słowik śpiewał nocami nad wodą, w sąsiedztwie wzgórka, pod którym Hubert Olbromski znalazł schronienie. We dworze niezdolskim inne cokolwiek zaczęło się życie. Pani Rudecka jęła godzić i przyjmować służbę, parobków, skupować inwentarz, zaprowadzać ład, pracę i rygor w gospodarstwie. Myślała już o odbudowaniu stodół, obór i śpichlerza. Gotowano obiady i wieczerze. Szczepan stał znowu przy patelni, rondlach i saganach. Miał do dyspozycyi popychadło, brudne dziewczysko, szturmaka od szorowania statków i skubania kurcząt. Krzyczał na nie dzikim głosem za wszystkie czasy i poszturgiwał je, odbijając w dwójnasób dawną kucharską bezwładzę. Stosownie do zastarzałego przyzwyczajenia gadał z ogniem, coś mu oświadczał, dowodził, kłócił się, twierdził i zaprzeczał. Nieraz, widocznie, ogień bardzo mu się sprzeciwiał, bo stary tupał krypciami i wygrażał mu pięścią.
Czekano wciąż, że ojciec panny Salomei, stary
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.
XIII.