do domu, przekonasz się sama... A teraz, — połowę tego, co mam ze sobą... Musisz przyjąć! Musisz!
Księżna włożyła w rękę Salomei długą i grubą sakiewkę, wypchaną złotemi monetami. Zachyliła jej palce dookoła tej sakiewki, podniosła rękę i martwą wsunęła ofiarowany skarb w kieszeń jej sukni. Panna Salomea przelotnie pomyślała:
— Ah, — pieniądze...
Serce jej przeszywała wiadomość, że on odjeżdża na zawsze i że ona sama jedna tutaj zostaje. Poza tem była ciemność. Jak echo piorunu leciały przez serce słowa:
— „Czas zagoi tę ranę“...
Wsłuchiwała się w dźwięk i treść tych słów — z oddali, ze swego samotnego miejsca. Pragnęła już odejść. Być samą! Gdzieś uciekać! Coś niezrozumiałego wyszeptała, nie odrywając ust od ramienia swej pani. Księżna przytuliła do siebie młodą dziewczynę, objęła ją rękami. Łzy obfite, niestrzymane, iście macierzyńskie, poczęły płynąć znowu z tych możnych oczu na twarz Salomei. Były tak szczere i tak serdeczne, że wsączyły do zranionego serca jakiś cień pocieszenia. Objęły się obiedwie i zamilkły, patrząc w otchłań swych uczuć i widząc nawzajem głębiny serca. Salomei zdawało się wciąż, że już z tego miejsca odeszła i że dokądś idzie, w bardzo daleką drogę. Dowlokła się uczuciami na jakowąś wielką wyniosłość. Patrzyła na tamtę, nigdy niewidzianą stronę. Westchnęła pod naporem nieznanej myśli: ach, więc to znaczy słowo — matka... Widziała serce matki i wszystkie w niem uczucia...
Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.