oczu i ust jego włosy, usta i ręce, — oddawała mu oczyma swe ciało, swą nagość i dumę, honor swój i życie, aż do ostatniego momentu!
Józef Odrowąż, ubrany już w podróżny kostyum wykwintnego pana, nie mogąc jeszcze po chorobie chodzić, słaniał się z łóżka na sofkę, z sofki na fotel. Jakże był inny! Ubranie, przywiezione specyalnie z miasta, zmieniło go zupełnie. Tenże to jest, którego z krwawych ran obmyła? Jak niewidziany i niesłychany, żałosny ptak zjawił się przed oczyma. Ciemna szrama, przeorująca pod okiem policzek, nadawała mu wyraz wzniosły, pół boski. Włosy ostrzyżone przy samej skórze czyniły jeszcze młodszym tego rekruta. Oczy mu goreją. Usta zacięte. Uśmiech...
Przesiadł się na fotel, — zatonął w nim. Ręce oparte na poręczach, głowa w tył odwalona... Nie podnosząc tej ciężkiej głowy, wpatrzony z odległości w matkę i pannę Salomeę, zanucił cicho, z niezłomnym entuzyazmem:
„Precz z tytułami — książę i pan —
Zetrzyjmy ślad haniebnych lat!...“
Pani Odrowążowa przypatrywała mu się także z dobrotliwym i łagodnym uśmiechem. Przez chwilę. Wnet poczęła zabiegać w dwójnasób około swych i jego rzeczy, nie opuszczając już ani na moment tego pokoju, gdzie był jej syn i Salomea. Ci obydwoje byli teraz okryci szatą spokoju, uciszeni w sobie. Lecz w pewnej chwili pannie Brynickiej coś się przypomniało. Przez zewnętrzne zdrętwienie, jak przez skorupę, przerznął się, przebił i wydarł zdrój we-