Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz szał gniewu wziął u mnie już górę nad strachem. Odwinąłem nagle ramię z siekierą i z całej siły spuściłem ją na ohydny biały czerep.
Cios był silny i celny. W jednej chwili zgasła gdzieś para ogromnych trzeszczy, coś otarło się o mnie w pędzie spadania i usłyszałem pod sobą głuchy stęk; dziwna istota runęła na spód komina, pociągając za sobą swoją ofiarę.
Dreszcz obrzydzenia przejął mię do szpiku; nie miałem już odwagi zejść na dół i przekonać się o skutkach ciosu.
Pozostawała droga w górę przez dach. Zresztą byłem już w połowie wysokości komina, z którego wlotu dochodziło mię wołanie Kaliny.
Zacząłem więc szybko wdzierać się na szczyt, zapierając się łokciami i nogami ze wszystkich sił. Lecz któż opisze mój przestrach, gdy parę stóp wyżej spostrzegłem zawieszone na wystającym ze ściany haku zwłoki Osmółki?
Ciało biedaka było straszliwie, nieprawdopodobnie chude i wyschłe na szczapę — sama skóra prawie i kości — na pół uwędzone w dymie, wyciągnięte jak struna, suche i twarde jak kawał drewna.
Trzęsącemi się rękoma odpiąłem zwłoki z haka i okręciwszy parę razy wpół sznurem od kuli, dałem znak Kalinie szarpnięciem dwukrotnem.
W parę minut potem znalazłem się na dachu, gdzie mnie oczekiwał majster z wyciągniętym już ciałem Osmółki. Przyjął mię ponury, z namarszczoną brwią.
— Gdzie drugi? — zapytał krótko.
W kilku słowach opowiedziałem wszystko.
Gdyśmy ostrożnie znieśli na dół po drabinie ciało Osmólki, rzekł spokojnie: