— Biały Wyrak. To on — przeczuwałem, że to on.
W milczeniu przeszliśmy sień, dwie izby i wróciliśmy do kuchni. Nie było tu ani żywego ducha; rodzina ogrodnika wyniosła się cichaczem gdzieś na skrzydło budynku.
Złożywszy zwłoki pod ścianą, podeszliśmy do otworu komina. Wystawała z niego para bosych, zesztywniałych nóg.
Wyciągnęliśmy nieszczęśliwego towarzysza i złożyli na podłodze obok Osmółki.
— Widzisz te dwie małe ranki na skroniach u obu? — zapytał Kalina stłumionym głosem. — To jego znak. Stąd nadpoczyna swe ofiary.
— Biały Wyrak! Biały Wyrak! — powtórzył parę razy.
— Muszę go dokończyć — odpowiedziałem z zaciętością. — Może jeszcze nie zdechł.
— Wątpię. Ma za swoje; nie znosi światła. Zresztą popatrzmy.
I zajrzeliśmy w czeluść otworu.
W głębi majaczyło niewyraźnie coś białego. Kalina rozglądnął się po kuchni i zoczywszy długi drąg z żelaznym krukiem u końca, wsunął go w otwór kominowy. Po chwili zaczął wyciągać...
Widziałem, jak jakiś biały kłąb z wolna wyłaniał się z czeluści wlotu, jakieś śnieżne, puszyste runo zbliżało się ku krawędzi wentyla.
Lecz po drodze zewłok Wyraka jakby topniał, kurczył się i gasł. Gdy wreszcie Kalina wyciągnął cały drąg, zwisał z jego żeleźca tylko nieduży, mleczno-biały kłąb jakiejś dziwnej substancji; była płatkowata i roztrzepana, niby miękki, ustępliwy kożuszek, niby puch, niby miał — zupełnie jak sadza — tylko biała, oślepiająco śnieżno biała...
Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.