w głębi składów, spali snem sprawiedliwych. Powróciwszy koło 10-ej do domu, naczelnik jak nieżywy rzucił się w ubraniu napoprzek łóżka i zaraz zapadł w głęboki sen.
Marcin niespokojny o niego od paru już dni czuwał wiernie przy lampce w sąsiedniej bokówce, zaglądając od czasu do czasu do sypialni. Koło 12-ej w nocy zmorzył go sen; siwa głowa starca pochyliła się ciężko na ramie i bezwładnie spoczęła na stole.
Wtem zbudziło go trzykrotne pukanie. Ocknął się i przecierając oczy, zaczął nasłuchiwać. Lecz odgłos nie powtórzył się więcej. Wtedy z lampą w ręce wpadł do przyległego pokoju.
Lecz było już zapóźno. W chwili gdy otwierał drzwi sypialni, ujrzał pana jakby w otoku płomieni, które tysiącem ognistych ssawek zdawały się wnikać w jego ciało.
Zanim zdołał podbiec do łóżka, płomienna zjawa wsiąkła już zupełnie w śpiącego i zgasła.
Trzęsąc się cały, jak liść osiki, patrzył Marcin w osłupieniu na leżącego.
Nagie rysy Czarnockiego uległy dziwnej zmianie: po twarzy dotąd nieruchomej przebiegł skurcz jakiś czy spazm nerwowy i wykrzywiwszy mu do niepoznania rysy, zastygł grymasem na ustach. Naczelnik pchnięty tajemniczą siłą, która podstępnie opanowała mu ciało, nagle zerwał się z posłania i z dzikim okrzykiem wypadł z domu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była czwarta rano. Nad miastem przeciągały ostatnie korowody sennych widziadeł, gotując się niechętnie do odwrotu, zwijały smutno fantastyczne skrzydła demony zmor, a pochylone w zadumie nad łóżeczkami dzieci anioły marzeń składały na ich czołach pocałunki rozstania...