Na wschodniej rubieży nieba zaczęły majaczyć fjoletowe brzaski. Sino-szare jutrznie wstrząsane dreszczem zarania szły w miasto falami ocknień, ocuceń, przebudzeń... Roje śródmiejskich kawek, wydrożone z sennej drętwoty, okrążyły kilkakrotnie czarnym pierścieniem wieże ratuszową i gaworząc radośnie, rozsiadły się po nagich, przedwiosennych drzewach. Parę psów bezpańskich, skończywszy ponocną wędrówkę po zaułkach, teraz węsząc żerowało na rynku...
Nagle w kilku punktach miasta wytrysły siklawy ognia; czerwone, pełgocące kędzierze wykwitły purpurowemi kwiatami ponad dachy i poszły w niebo. Zajękły dzwony kościołów, szarpnęły ciszę zarania krzyki, zgiełk, głosy trwogi:
— Gore! Gore!
Siedm krwawych żagwi przekreślało poranny widnokrąg — siedm płomiennych proporców rozwinęło bandery ognia nad miastem. Palił się klasztor O. O. Reformatów, gmach sądu. starostwo, kościół św. Florjana, koszary straży pożarnej i dwa domy prywatne.
— Gore! Gore!
Przez rynek przewalały się rzesze ludzi, pędziły wozy, rzegotały pożarne pojazdy. Jakiś człowiek w stroju strażackim, z rozwianym włosem i płonącą pochodnią w ręce przeciskał się gorączkowo przez tłum.
— Kto to?! Kto to?!...
— Zatrzymać go! Zatrzymać!
Dziesięciu pożarników idzie za nim w tropy:
— Trzymać go! Trzymać! To podpalacz!
Tysiące rąk wyciąga się chciwie za zbiegiem.
— Podpalacz! Zbrodniarz! — ryczy szalona od gniewu tłuszcza.
Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.