Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

Ktoś wytrącił mu z rąk pochodnię, ktoś inny chwycił w pół. Szarpnął się i z pianą na ustach zaczął borykać się z przemocą... Wreszcie zmogli go. Skrępowanego sznurami, w podartem na strzępy ubraniu prowadzą przez rynek. Przy bladem świetle brzasku zaglądają mu w twarz:
— Kto to?!
Ręce strażaków mimowoli cofają się.
— Kto to?
Dreszcz grozy ścina słowa, dławi ochrypłe od krzyku gardła.
— Czyja to twarz?!
Z ramion szaleńca zwisają zdarte podczas walki epolety naczelnika straży pożarnej, na poszarpanej bluzie lśnią medale zdobyte w „ogniowej potrzebie“, błyszczy złoty krzyż zasługi. I ta twarz, ta twarz wykrzywiona zwierzęcym grymasem, z parą krwawych, zezujących oczu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez cały miesiąc po wielkim pożarze, który spalił doszczętnie siedem najpiękniejszych budowli miasta, noc w noc widywał Marcin, stary sługa domu Czarnockich widmo pana, zakradające się do sypialni. Cień opętańca stawał nad pustem łóżkiem i szukał ciała, jakby pragnąc wejść w nie z powrotem. Lecz szukał napróżno...
Dopiero gdy z końcem kwietnia naczelnik straży rzucił się w przystępie szału z okna zakładu dr. Żegoty i zginął na miejscu, cień jego przestał nawiedzać dawne mieszkanie...
Lecz do dziś dnia jeszcze krążą wśród ludzi legendy o duszy Ogniotrwałego, co porzuciwszy we śnie swe ciało, wrócić już doń nie mogła, bo weszły w nie żywiołaki.
26 listopada 1919 r.