Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

ktoś nieopatrznie zapałkę, która gdzieindziej dopaliłaby się spokojnie do końca, nie wywołując ognia, to znów jakimś „przypadkiem“ niedogarek papierosa dostał się na wiązkę słomy pod łóżkiem, kiedyindziej przewróciła się płonąca lampa na poduszkę. Ostatni pożar wybuchł niby przez nieostrożność samej pani inżynierowej Dołżyckiej, która zbyt blisko palącej się świecy czyściła benzyną rękawiczki. Zawsze jakieś głupstwo, jakaś drobnostka, która na innem miejscu przeszłaby bez skutków; a tu — panie — zaraz ogień tak okrutny, że ludzie ledwo z życiem uchodzą; ratować nawet nie można. Powiadają strażacy, że za każdym razem coś jakby przeszkadza im w robocie i piecze jak djabeł: nasi pompierzy niechętnie też idą na to miejsce, bo prawie żaden z nich nie wychodzi stąd cało, bez poparzeń a nawet ran poważniejszych.
— Był pan choć przy jednym z tych pożarów? — przerwał mu Rojecki.
— Owszem, przy kilku; mieszkam stąd niedaleko. Nawet mam tu po ostatnim niezgorszą pamiątkę.
Odwinął rękaw koszuli, pokazując dużą, głęboką bliznę na ramieniu.
— Pomagałem ratować i zostałem za to ukarany: jakaś szelmowska belka omal nie zdruzgotała mi ręki. Niedobrze, panie, ratować, gdy tu się pali. To się potem lubi mścić na człowieku. Staszek Luśnia, stelmach z za rzeki i Walek Wroń, krawczyk, którzy także zabawili się w strażaków przy dwóch pożarach na tem miejscu, mieli w parę dni potem ogień u siebie; ledwo udało go się ugasić. To też wreszcie prócz straży pożarnej nikt z miasta nie idzie tutaj na ratunek, by czego nie oberwać. Lepiej złego nie zaczepiać. Zresztą myślę, że teraz chyba już o tem wiedzą na sto mil wokoło i nie znajdzie się nikt, ktoby chciał tutaj się osiedlić.