Z głowy Heleny, z pod pach i z okolicy łona wysnuwiły się wiotkie, fluidyczne woale, łączyły się w skrętach, zgęszczały w spirale. Po upływie krótkiego czasu wyłonił się zarys ludzkiego kształtu.
Doktór zbliżył się ku oknu i szybko ściągnął storę na dół. Gdy w następnej chwili odwrócił się ku medjum, wydał mimowolny okrzyk zdumienia. Przy fotelu śpiącej po jej prawej ręce stał w pełni zmaterjalizowany fantom „biskupa“. Djaboliczną twarz dostojnika, zwróconą en face w stronę uczonego, skrzywił okropny grymas; sępie oczy wbił w przestrzeń i z wyrazem piekielnego przerażenia coś tam wypatrywał — niby drugi Nebukadnezar, odczytujący złowróżbne pismo na ścianie królewskiej komnaty.
Wtem z ust medjum wypłynęły chrapliwe, zdławione męką słowa:
— Jam jest kardynał Rufredo!
Widmo zakrywając twarz jakby przed czemś straszliwem, wahnęło się wstecz.
— Vexilla regis prodeunt inferni[1] — zabrzmiał okrutny wyrok w ust śpiącej.
Odpowiedział mu jęk przeciągły, niby świst wichru:
— Cremaberis igne aeterno![2] — padły ostatnie słowa i zgasły.
Wyczerpane medjum rzuciło się z powrotem we fotel.
Wtedy zaszło we fantomie zagadkowe przeobrażenie: znikła strzelista infuła, odpadł w przestrzeń pastorał, rozwiały się insygnja kardynalskiej godności; po chwili ujrzał magnetyzer przed sobą zamiast drapieżnej maski kardynała, łagodną, słodko uśmiechniętą postać ks. Łączewskiego...