Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

by pochwycić gałąź; zamiast niej palce objęły sztywne drewno sztachet.
— Sad — pomyślałem z uczuciem radości — lub park dworski. W każdym razie znajdę przytułek na noc.
By nie stracić kontaktu, nie wypuszczałem już z rąk ogrodzenia, lecz ciągle posuwając się naprzód, prześlizgiwałem palce po drewnianych przęsłach, niby po nici przewodniej wśród mroków nocy. W pewnem miejscu sztachety ustąpiły, odchylając się w głąb. Była furtka. Wszedłem i zamknąłem za sobą; w ciszy rozległ się wyraźnie skrzyp zardzewiałych zawiasów.
Szedłem jakąś aleją owianą ruchem drzew, które rosły po obu jej stronach; wkoło odzywał się szmer liści i łopot gałęzi miotanych na wietrze. Nie widziałem nic — nawet pnie drzew niewidzialnych zlewały się zupełnie z czernią nocy; nie wyodrębniał się ani jeden szczegół. Tak uszedłszy kilkaset kroków, niespodziewanie uderzyłem głową o coś twardego; podniósłszy rękę w kierunku przeszkody, przekonałem się, że były to sztachety. Więc ogród tutaj się kończył; widocznie ścieżka, którą szedłem, nie była główną i biegła wszerz. Przypuszczalny dwór czy zagroda leżały zatem u końca ścieżki głównej, która zapewne krzyżowała się gdzieś z dróżką obraną przypadkowo przezemnie. Należało szukać punktu węzłowego ścieżek. Zawróciłem tedy i zacząłem posuwać się ostrożnie w kierunku, skąd przyszedłem, co parę kroków czyniąc próbne zboczenia na obie strony. Lecz nie