mogłem jakoś trafić na upragnioną drogę, która według mych domysłów miała zaprowadzić do domu. Nie śmiąc zapuszczać się pomiędzy krzewy i drzewa, wśród których można było błądzić do rana, wracałem po każdej próbie na środek ścieżki, by z kolei badać teren po przeciwnej jej stronie. Lecz poszukiwania spełzły na niczem; po kilkunastu minutach drogi znalazłem się z powrotem u furtki. Zrozpaczony niepowodzeniem, przemokły do nitki, podjąłem trud od nowa, postanawiając teraz iść tylko brzegiem prawym i najpierw przepatrzeć jak najdokładniej tę stronę.
Zaledwie uszedłem parę kroków, potknąłem się o jakiś wystający pniak; padając odruchowo wyciągnąłem ramię, by uchwycić się drzewa lub krzaku. Wtedy zamiast pnia ręka natrafiła na węgieł jakiegoś budynku. Zatrzymałem się, wodząc dłonią po jego ścianie. Była drewniana, zbita z niewygładzonych tarcic. Tak namacałem drzwi zamknięte na kołek...
Zawahałem się: wejść, czy szukać dalej?
Chyba dworem ta buda być nie mogła?
Rozstrzygnęło ogromne znużenie. Nagle uczułem, że dalej już iść nie zdołam. Dreszcz gorączki wstrząsał mną już od chwili. Zapukałem. Z wnętrza nikt nie odpowiedział. Przyłożyłem ucho do ściany, nasłuchując. Cisza zupełna. Zniecierpliwiony, wyrwałem kołek i całym sobą pchnąłem drzwi. Otworzyły się bez oporu.
Uczułem woń świeżego siana i zgaszonych świec.
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.