— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wnętrze staroświeckiego dworu. Na ścianach tureckie makaty, konterfekty dziadów i broń myśliwska. Jakaś sala duża, jasna, w obłokach tytoniowego dymu. W środku, przy stole zielonem suknem obciągniętym, grupa mężczyzn w strojach wieczorowych. Grają w karty: wist. Twarze znużone, zmięte. Zapewne po nieprzespanej nocy. Uwagę skupiają na sobie trzy postacie — dwóch mężczyzn i kobieta. Piękni ludzie. Zwłaszcza ten blondyn o charakterystycznym, angielskim profilu. Rasowy człowiek. Gra nerwowo, jakby roztargniony i przegrywa ciągle. Ciemnofiołkowe oczy co chwilę podnoszą się z ponad kart i wpijają w bladą, czarnowłosą panią w szkarłatnym szalu, siedzącą przy tamtym mężczyźnie, zapewne mężu.
Tych dwoje ludzi coś wiąże ze sobą, jakaś mocna, serdeczna tajemnica. Spojrzenie kobiety nie schodzi z twarzy przegrywającego — ssie słodycz pijanych miłością jego oczu. Twarz męża skupiona, marmurowa; głęboka rysa przekreśla czoło w okolu bujnej, kasztanowatej czupryny. Gra równo, spokojnie — tylko od czasu do czasu pochyla się ku dogorywającej świecy po prawej stronie i zapala u jej płomienia papierosa. Wtedy na moment oczy jego szare, stalowe szukają oczu przeciwnika i patrzą w nie zimno, z natężoną uwagą... Gra toczy się dalej nieubłaganym, fatalnym ciągiem.
Mijają długie minuty, kwadranse, godziny... Wtem