Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

sem, sięgając w przerwach po butelkę węgrzyna, umieszczoną u nóg jego pod stolikiem.
Trzeci z rzędu, szczupły, z zawiesistym, melancholijnie trochę opuszczonym wąsem, Biedrawa, milczał zawzięcie, pykając z krótkiej, fajansowej fajeczki.
Na dworze lepił śnieg, na szybach malował krzepkie kwiaty mróz, a w kominie buzował pryskający co chwila mietlicą iskier ogień. Zaciszno było w starym dworze, zaciszno i ciepło.
Krwawe błyski ogniska wędrowały bezgłośnie po ścianach i przeglądały czerwonymi plamami zdobyczne, tureckie makaty, zwisające od stropu niemal po podłogę. Czasem gorętszy pełgot wymknąwszy się z kominka, trafił celnym rzutem surową jakąś twarz pradziada z portretu i zagrał migotem połysków; sędziwy wojownik jakby kraśniał od pocałunku i skostniałe, surowe rysy łagodniały w pobłażliwym uśmiechu. Czasem swywolny grot ognia musnął po drodze poważne lico babki-matrony, że wydrążona z wiekowej zadumy, zdała się żywszem spoglądać wejrzeniem; w ciemnych, głębokich oczach zapalały się jakieś światła, mżyły jakieś błyski, by znów po chwili pogrążyć się w ciemność i zapaść w starczą drzemotę...
Pan domu był tego wieczora małomówny. Po bladej, posągowo wykutej twarzy jego o iście rzymskim profilu, nie przemknął ani razu uśmiech; zimne, zacięte dumnie usta ani razu nie wygięły się linją pogody, wesołego żartu. Obojętnie zbywał milczeniem