szampańską werwą. Za jedną krotochwilą poszła druga, za nią trzecia i dalsze przeplatane częstem wychylaniem szklanek, osnute kłębami tytoniowego dymu, ubarwione pustą piosenką.
Tak mijały niepostrzeżenie chwile i staroświecki zegar rozpięty na kolumienkach wskazywał już czwartą nad ranem.
Podochoceni goście jakoś nie zauważyli przydługiej nieobecności gospodarza i zabawiali się sami w najlepsze. Dopiero wejście Filipa otrzeźwiło trochę zmącone głowy. Biedrawa rzucił okiem na sługę, potem na zegar i nagle spoważniał:
— Filipie, gdzie pan? Czemu do nas nie wraca? Czyżby zapomniał, żeśmy u niego w gościnie?
Dwaj inni również pytająco zwrócili się do starego. Na twarzy sługi widniało trwożne zakłopotanie.
— Pana niema we dworze.
— Jakto? Wyjechał?
— Może zamknął się na rozmowę w którymś z dalszych pokoi?
— Nie, proszę panów. Jaśnie pan jeszcze nie wrócił.
— Więc wychodził z domu? Kiedy? Dokąd?
Starzec tajemniczo zniżając głos, mówił:
— Było tak. Wyszedłem tuż za panem w sień, gdzie miała oczekiwać go owa pani w żałobie. Rozglądnęliśmy się wkoło — w sieni nie było nikogo. Jaśnie pan myślał, że mi się przywidziało lub że kpię
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.