Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

trakt główny skręca w przeciwną stronę! Na lewo biegnie droga...
— Na cmentarz — dopowiedział półgłosem sługa. — Tam mi zniknął z oczu...
— Niema ani chwili do stracenia — zawołał nagle Zgorzelski, opanowując przemocą dziwne uczucie lęku, jakiem przejęły obecnych słowa Filipa. — Trzeba zwołać parobków i zaprząc obie sanie. Może go jeszcze ocalimy, o ile dotąd nie zamarzł.
— Parobków już wysłałem — odparł Filip — a sanie wielmożnych panów też gotowe do odjazdu... Złą noc podobno wybrali panowie na zabawę, bardzo złą noc...
Mężczyźni już na wychodnem równocześnie zwrócili się pytająco ku starcowi.
— Dzisiejszej nocy — objaśnił — przypada rocznica śmierci nieboszczki pani.
Gdy domawiał tych słów, drzwi od sieni otworzyły się i do pokoju wszedł Rozmuski.
Okrzyk przerażenia powitał go u progu. Mimowoli jak przed widmem cofnęli się wszyscy w głąb sali.
Był blady jak płótno i zesztywniały jakby od mrozu. Gęste okiście szronu srebrzyły się na wąsach, wązka, biała taśma lodu obrzeżyła klapy fraka... Patrzył w nich fosforyzującemi obłąkaniem i grozą oczyma...
Tak upłynęło parę ciężkich jak wieczność sekund. Wreszcie rzekł bezdźwięcznym, jakimś obcym głosem:
— Zostawcie mnie samego.
Drewnianym krokiem podszedł do fotelu pod oknem