Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.

stole wśród dzikich podrzutów kankana w takt przygrywających mandolin. Za bufetem drzemała młoda jeszcze, lecz już wyniszczona dziewczyna.
Usiadłem przy jednym ze stołów i zażądałem rumu. Trzeba było odrazu wejść w tempo „Rudej Berty“ i wstępnym bojem zdobyć sobie prawo obywatelstwa. Zacząłem tedy wtórować dźwiękom instrumentów głosem chrapliwym, sztucznie wyuzdanym, improwizując piosenki zaprawne wisielczym sentymentem.
Sukces był zupełny. Otoczono mię wśród oznak uznania. Po chwilowej przerwie nastąpiły tłumne pytania i indagacje. Przedstawiłem się jako zbiegły z więzienia włamywacz z bogatą i płodną w epizody przeszłością. Rozpoczęła się serdeczna pogawędka, w której wysilałem się na grube dowcipy, opowiadając setne kawały z tysiąca i jednej zbrodni, moje przejścia z władzami, awantury z agentami policji itp. Równocześnie śledziłem niepostrzeżenie „sobowtóra“. Ten w chwili mego wstąpienia w progi oberży stał w środku izby okolony gromadą towarzyszy, którym opowiadał coś arcyzabawnego, bo od czasu do czasu wybuchali salwami śmiechu: brat Stachur był widocznie bardzo dowcipny.
Mogłem teraz przy świetle bliżej mu się przyglądnąć. I oto po troskliwem przeprowadzeniu obserwacji stwierdziłem z zadowoleniem, że tego człowieka stanowczo nie można było nazwać sobowtórem prof. Czelawy. Był wprawdzie zadziwiająco doń podobny,