Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

kuje, dodaje — a wszystko z premedytacją według planu, metodycznie. Na pasku ich wodzę.
— Słuchajno Stachur — przerwałem — a tobie to na co?
— Z amatorstwa rozumie się, taki sobie dyletantyzm. Uważasz? — odparł szybko.
— Rozumiem; to cię bawi.
— Tak, tak. Wrodzona skłonność do tropienia ludzkiej podszewki. Zresztą jest mi tu dobrze. Potrzebuję ich, nie mógłbym już żyć inaczej. Pozatem lubię bagienko. To mój żywioł.
— A dawniej?
— Jakto dawniej? Masz na myśli moją przeszłość. Hm... tak mniej więcej było od najwcześniejszej młodości. Zawsze ciągnęło mię coś do tych nor. Ot taki sobie nocny człowiek.
— I to ci wystarcza do szczęścia? Ta nędza — ten brud?
— Ha, tak się jakoś złożyło. — Posmutniał. — Ale wkrótce to się zmieni. I mnie się też należy mój dział. Postaram się o pieniądze.
Patrzył dziko, mściwie, gniewnie.
— Jeszcze poczekam jakiś czas — dodał ponuro — lecz potem... No, ale to ciebie nie obchodzi. Lepiej pogadajmy o czem innem.
I zaczął ze mną formalną dysputę na tle zagadnień psychozy.
Byłem zdumiony. Ten obdartus mówił jak pierw-