Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

że w dzień jest łaskawa pani bezpieczną; od ósmej rano do ósmej wieczór.
— Postanowiłam nie rozstawać się z rewolwerem. Jeśli ten człowiek naprawdę istnieje, to sąsiedztwo jego tak bliskie w pracowni jest nader ryzykowne.
— Proszę być spokojną. On teraz najprawdopodobniej nieszkodliwy. Zresztą musimy zaraz tam wejść.
— Gdzie? Do pracowni? To niemożliwe! Mąż nosi klucz zawsze ze sobą.
— Poślemy po ślusarza, proszę się nie obawiać.
— Nie! nie mogę na to pozwolić. Zauważy.
— Niema obawy. Zamek każemy natychmiast naprawić.
Pani Wanda z rezygnacją ustąpiła.
W godzinę potem wszedłem do zagadkowego sanktuarjum, gdy profesorowa z trwogą wyglądała z sypialni. Przypuszczenia moje ziściły się najzupełniej; w rzekomem laboratorjum zastałem na sofie pogrążonego w uśpieniu Stachura. Nie rozebrał się nawet, leżąc w swem wytartem, zniszczonem ubraniu. Sen jego zdradzał objawy zupełnie podobne do tych, które zauważyła pani Czelawowa u męża; ciało było jakby skrzepłe, lodowate, serce nie biło: Stachur spał snem kamiennym.
Zachęcona przezemnie pani Wanda podeszła do sobowtóra, by rozpoznać nocnego intruza, który od tylu dni mącił jej godziny spoczynku. Biedna kobieta stała w bezradnej zadumie wobec niezwykłego feno-