zapalony szachista, zaczął po chwili utyskiwać, że niema zwykłego partnera, za którym bezskutecznie rozglądał się po sali. Skorzystałem ze sposobności i zbliżywszy się do jego stolika, przedstawiłem się, proponując partję szachów.
Czelawa, lubo nieco zdziwiony, przystał z ochotą i zaczęliśmy grę.
Przyznać muszę, grał świetnie, lecz i ja mam pewną wprawę; to też szczęście kampanji ważyło się na obie strony: raz ja dostałem mata, to znów on poniósł porażkę. Powoli roznamiętnił się i sam zażądał odwetu.
Przez cały przeciąg gry mówiliśmy mało; raz tylko spojrzenie jego zamyślonych oczu spoczęło na mnie nieco dłużej.
— Wie pan — zagadnął, zatrzymując rękę na poruszonej figurze — zdaje mi się, że my się skądś znamy. Ale gdzie to być mogło? Twarz pańska tak mi kogoś przypomina.
— Bardzo możliwe, panie profesorze; byłem jego długoletnim słuchaczem — pospieszyłem z wyjaśnieniem.
— Ah tak, ma pan rację. Lecz tyle się co roku przesuwa przedemną twarzy, że trudno zapamiętać.
I uspokojony posunął wieżę.
Tymczasem czas upływał szybko i zbliżała się fatalna godzina ósma. Czwarta z rzędu partja, którą zaczęliśmy po siódmej, przeciągnęła się zapowiadając
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.