światów. Może właśnie dlatego wydaję się innym, anormalnym, szalonym. Może właśnie dlatego wyzwolony jestem z przesądów mózgu i ciemnego ich „intelektu“. Twory ich są mi obce i nie obowiązują do niczego; pojęcie czasu dla mnie nie istnieje.
A jednak coś pozostało jeszcze z przywar tej strony: nie mogę zdobyć się na zatratę poczucia przestrzeni, która wciąż jeszcze przemawia do mnie głosem mocnym, rozkazującym, potrąca lekceważąco bryłowatością przedmiotów, męczy tęskniącą nudą długich, bez końca gościńców. Dlatego nie jestem czystym duchem, tylko „obłąkanym człowiekiem“, czemś, co wzbudza u normalnych litość, pogardę lub strach. Lecz się nie skarżę. Lepiej mi z tem, niż im ze zdrowymi mózgami.
Przedemną rozwierają się krainy odległe, zamglone, ponure głębie nieznanych światów, przepaście czarowne. Nawiedzają mnie korowody zmarłych, orszaki stworów dziwnych, kapryśne jaźnie żywiołów. Wyłaniają się jedne, odchodzą drugie — lotne, piękne, groźne...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Któraś z fal trwania wyrzuciła na próg mego domu postać nową — dotąd nie wiem „rzeczywistą“, czy z tamtego brzegu.
Przychodzi wieczorem, niewiadomo, jak i skąd, staje obok mnie i wpatruje się we mnie godzinami bez słowa.