Wygląda trochę antycznie. Twarz rzymska, ogolona, bez śladu zarostu — twarz śniada, niemal szara. Wiek nieokreślony: czasem wygląda na lat 50, czasem na 100 lub więcej; maska mieni się przedziwnie. Jednak czuję, że musi to być człowiek bardzo stary.
W ręce prawej trzyma kosę, w lewej klepsydrę, którą od czasu do czasu podnosi pod światło, badając położenie piasku.
Zrazu milczał uporczywie i na pytania nie dawał odpowiedzi. Dopiero po dziesiątej z rzędu wizycie dał się wciągnąć w pogawędkę. Szła z początku opornie i ciężko, bo gość znać małomowny i nie ma wprawy.
— Odłóż kosę — zachęciłem go na powitanie. — Tyle lat dźwigasz ją niepotrzebnie; dziś już nie sprawia należytego wrażenia — stała się martwem wspomnieniem antycznem.
Twarz gościa skrzywiła się w złośliwy grymas; z ust wyszedł po raz pierwszy głos drewniany, bez dźwięku:
— Tak sądzisz? Ja myślę inaczej. Jestem Tempus.
— Domyśliłem się. Witaj Saturnie! Czemu zawdzięczać mam twoje przybycie?
Gość odsłonił w uśmiechu parę bezzębnych dziąseł:
— Szukasz mnie od pewnego czasu. Więc jestem.
— Ciebie... niema. Jesteś urojeniem.
— Ucieleśniłem się, jak widzisz. Ludzie zbyt długo
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.