Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

mówili o mnie — przeto przybrałem ciało. Wywabiono mię z niebytu.
— Możliwe. Lecz ten strój? Trochę za staromodny. Trącisz myszką, mój kochany.
— Nic nie szkodzi. Zwykła sztywność zakrzepłej alegorji. Zresztą może ludzkość przyoblec mię w nowe szaty. Czas nawet po temu najwyższy. Te łachmany już mi się sprzykrzyły. Wyglądają na anachronizm.
Tu szarpnął pogardliwie połę mocno już przetartej togi.
— A widzisz, przyjacielu, że miałem rację.
— Po części tak, o ile chodzi o strój. Lecz ty podobno nie uznajesz mego istnienia wogóle.
— Oczywiście. Jesteś fikcją mózgu. Jeśli zajmuję się kwestją twego kostjumu, to czynię to tylko z punktu widzenia „zdrowych“. Przebyłeś podobno ewolucję, hę? Tak przynajmniej czytałem.
Maska Saturna rozjaśniła się trjumfującym uśmiechem:
— A! Czytałeś więc? — Prawda, że pięknie napisane? Tak, tak... rozwinąłem się. Nie pojmują mnie już dzisiaj en bloc jak starożytni. Stałem się wartością zmienną, niezależną, którą wiedza usiłuje wprowadzić we wszystkie swe dziedziny. Ściągnięto mnie do granic minuty, sekundy, zaciążyłem nad każdym momentem. Sprecyzjowałem się, wysubtelniałem...
— O tak! Wychudłeś djabelnie! Do wymiarów wskazówki zegara. Zbeszcześciłeś świętą tajemnicę