trwania, zmąciłeś cudowną płynność fali — ty pałubo życia! — krzyknąłem, zrywając się z miejsca.
Gość był już w progu.
— Jestem silniejszy od ciebie — usłyszałem głos jego miarowy, spokojny jak ruch wahadła — Bo za mną jest rzeczywistość i zdrowa, praktyczna większość. A tej jestem niezbędny. Żegnaj! Odnajdziesz mnie w mieście w nieco zmodernizowanej postaci.
Chciałem go zatrzymać przemocą, lecz wymknął się i znikł za drzwiami...
Na niebie paliła się zachodowa zorza — siedziałem sam w pustym pokoju...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Od owego wieczora Tempus już się więcej u mnie nie pojawił. Spełniwszy jakąś misję, oddalił się bezpowrotnie. Lecz słowa gościa nie dawały mi spokoju, brzmiąc w uszach natrętnym refrenem:
— Odnajdziesz mię w mieście.
Co to miało znaczyć? Czyżby wyzwanie do walki? Tymczasem w gazetach pojawiały się artykuły o czasie widocznie zwrócone ostrzem wywodów przeciw mnie. Wszystkie podpisane tajemniczemi literami S. S. Rozwodziły się nad głębokością tego pojęcia, podkreślały bez końca jego użyteczność jako czynnika regulującego życie i jego sprawność. Słowem były to peany na cześć mojego gościa.
Podrażniony temi wycieczkami, zbijałem je w domu u siebie na papierze, wzmacniając nowymi dowodami