swą rozprawę i uzupełniając myśli tam zawarte. Gotowałem się do ataku ze swej strony, czekając na wyczerpanie przeciwnika, by wtedy ogłosić światu odpowiedź.
Równocześnie szukałem swego antagonisty. Całymi dniami do późnego wieczora włóczyłem się po mieście, zaglądałem do kawiarń, zawiązywałem znajomości, wyciągając ludzi na rozmowę na temat czasu. Poznałem w ten sposób kilku profesorów, kilku studjujących filozofów, z jaki tuzin przeróżnego rodzaju dziwaków i oryginałów. Lecz z dysput, prowadzonych z tymi panami, wychodziłem zawsze niezadowolony. Problem zdawał się wprawdzie zajmować ich w dość wysokim stopniu, lecz mimoto nie wyczuwało się tego żaru, jaki wiał ze szpalt dzienników. To nie byli przeciwnicy; żaden nie ujmował zagadnienia tak osobiście, z tak sekciarskiem zapamiętaniem, jak tamten nieznany. Powoli dochodzę do przekonania, że wpadłem na fałszywy tor, że sfera, wśród której należy go szukać, leży trochę „niżej“...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zdaje mi się, że nareszcie jestem na właściwym tropie. Od wczoraj wieczorem...
Po całodziennej wędrówce wracam do domu. Idę starą dzielnicą miasta rozciągniętą ponad rzeką systemem wyboistych uliczek, zmierzających ku wodzie. Przecinam je w poprzek, pnąc się w górę linją kolistą. Nademną przeglądają z ponad prostopadłych