Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

ścian obdartych kamienic skrawy nieba wieczornego poorane dymami kominów. Z okien wychylają się suchotnicze, blade twarze, rozczochrane głowy starych wiedźm, patrzą zakisłe oczy kaprawych starców...
Potykając się o wyboje bruku, skręcam w wąskotorową uliczkę i spoglądam w dół. Tam — daleko, u wylotu parowu krwawi się w agonji zachodu woda, błyszczy migotem fal smutny pas rzeki. Gdzieś w górze, z jakiejś rozpadającej się rudery poderwało się stado wron i zatoczywszy ciężkim lotem łuk nad uliczką, zniknęło za dachami domów. Opuszczam wzrok niżej, na poziom pierwszych piąter i przeglądam znużonemi oczyma beznadziejność okien. Spojrzenie utyka na jakiejś wywieszce: na zielonem, wypłowiałem tle duże, czarne litery czyjegoś nazwiska. Patrzę tępo, nie umiejąc złożyć wyrazów. Nagle ujmuję je: Saturnin Sektor, zegarmistrz.
Oczywiście! To on! Znalazłem nareszcie!
Spokój ogromny wypełnia mi duszę i powoli wracam do siebie...
Rzecz dziwna! Mieszkam jakoś niedaleko.
Zdaje się nawet, że tuż obok — tylko że zaszedłem do domu z innej niż zwykle strony, z tej, którą dotąd nigdy nie chodziłem. Po trzydziestu latach stałego pobytu w mieście! Szczególne! A jednak widocznie zdarza się czasem, że człowiek wraca do siebie przez lata całe jedną stroną, przemierza ciągle, dzień w dzień tę samą drogę, aż w pewnym momencie