W środku izby stolik z przyrządami zegarmistrza: jakieś dłutka, obcążki, stosy śrubek, cienkich jak włosień sprężyn, kółek, blaszek. Na skrawku zielonego sukna parę nadwyrężonych kopert, kilka świeżo wyjętych djamentów...
Na krzesełku pochylony nad jakimś zegarkiem siedzi on — mistrz czasomiarów. Poprzez pył wirujący w snopie promieni słonecznych, które wpadają skośnie przez okno, dostrzegam jego twarz. Znana mi jakoś dobrze. Gdzieś ją widziałem, gdzie — nie pomnę. Może w jakiem lustrze. Siwa, starcza głowa, ryże faworyty, ostre, sępie rysy.
Podnosi na mnie oczy jasne, przenikliwe i uśmiecha się. Dziwny, dziwny uśmiech.
— Chciałbym oddać zegarek do naprawy.
— Kłamiesz przyjacielu — zegarków nie używasz od lat dziesięciu. Poco te wykręty?
Głos jego przejmuje mię do głębi; gdzieś go słyszałem i znam doskonale — głos mi nader bliski.
— Wiem, po co przyszedłeś. Oczekuję cię od dawna.
Teraz ja się uśmiecham.
— Jeśli tak, to sprawa bardzo uproszczona.
— Oczywiście. Zanim spełnisz, coś zamierzył — usiądź. Pogadamy. Wszak czasu mamy dość.
— Naturalnie. Nie spieszno mi.
Siadam i wsłuchuję się w rozmowę zegarów. Chodzą równo na minutę, sekundę.
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.