Złociste było popołudnie. Rdzawe, jesienną półmgłą przygaszone słońce zasuwało szybę blasków w gęstwę drzew bez ruchu. Stały w glorji wierzchołki cyprysów, piły tęsknotę zachodu cmentarne lipy. Nerwowe liście osiki, białopiennych brzóz, tknięte czerwoną powodzią, drżały tajemnym szmerem, w łaskę przebogate. I cichy był cmentarz, wieczornych przeczuć pełen. Osnute przędzą babiego lata krzyże prężyły linje ramion, śmierci drogowskazy. Marmurowe grobowce, smukłe stele we wieńce przybrane, falą wstęg powiewne rzucały w dal cieniste kontury, a gdy padł obraz i dłużył się czarnym zasięgiem, schylały się nad nim zdumione, w żałości nad sobą i dolą. Oblane ogniem krwi urny, pozgonne łzawnice nurzały w chwale życia uśpione popioły — zawartość wnętrz; oddawały się późnym pocałunkom słońca grobowe dziewice, chłodne, bez skazy, przed żarem bezpieczne, co rodzić nie miały — w jesiennej pieszczocie...
Bezsilny wietrzyk, co wkradł się stamtąd przez
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.
KRUK
Z PAMIĘTNIKA KAZIMIERZA BRZOSTA