bramę, igrał w żałobnych szarfach, że fruwały czarne: smutna zabawka cmentarnych godzin...
Gdzieś na gałązce jaśminu przekwitłej od dawna, zmartwiałej, ptaszek świergotał piosenkę — mały, biedny ptaszek. Wtem zamilkł spłoszony; od furty posuwał się pogrzeb i nucąc znikał tam w górze, gdzie topól tak wiele. Salve Regina...
Szedłem cienistą aleją w dwa rzędy klonów. Nade mną ściemniały błękit nieba, pod stopą żółty piasek. Szedłem cichy, w jesiennym tańcu liści, co szeleszcząc, spływały po mnie ku ziemi. Schwyciłem jeden w przelocie, nim upadł uwiędły i położyłem na dłoni; a on ceglastym rumieńcem upstrzony wygiął się w kabłąk paroksyzmem bólu i przywarł końcami do palców. Rzuciłem liść chory na wolę wiatrowi: zakręcił się wirem, zatoczył pijany i wśliznął między inne w rozmiękłe podglebie...
Podniosłem wzrok w górę, gdzie w odległej perspektywie schodziły się równobieżne szeregi i ukorzyłem oczy; tam słońce u skłonu wiązało szczerozłotym wrzeciądzem rozwarte pierzeje. Więc pokłoniłem się przed świetnym wrotnikiem, iże jasny był, w lśnienia wspaniały i skręciłem w ustronną ścieżynę. Stąd już niedaleko. Tam, za tą kolumną z pirytu, co ostro się stoży, tam jest Jej grób. Tam idę. Na grób mojej Marty.
Mojej... Jak to dziwnie brzmi? Nigdy moją nie była i nigdy nie będzie. Ja tej kobiety nie znałem
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.