Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

za życia, gdy była żoną innego. Przecież uważam ją za swoją. Dziś już łączą nas węzły tak silne, że nikt ich zerwać nie zdoła...
Usiadłem na ławce naprzeciw płyty grobowej w szczodrocie słońca. Nad mą odkrytą ze czcią głową powiał chłodny ciąg powietrza i uczułem na skroni dotknięcie jakby skrzydła. Ptak jakiś, opuszczając to miejsce, zaczepił mię nieuważnie w przelocie. Może siedział na szczycie jej nagrobnej steli, kąpiąc się w złocie zachodu? Niewiem. Widziałem tylko jego cień czarny, gdy przesuwał się szybko nad ziemią.
Dziwny ptak! Ilekroć tu zachodzę zawsze skądś z pobliża odlatuje. Nie widziałem go dotąd wyraźnie ani razu; jakby się przedemną ukrywał. Szczególny strażnik! Czasami myślę, że przesiaduje nad grobem bez przerwy dniem i nocą, pilnując umarłej; dopiero moja obecność spędza go z żałobnej placówki. Lecz zauważyłem to dopiero od pewnego czasu; pojawił się temu jakie trzy tygodnie, t. j. po jednym z moich snów, które teraz miewam tak często. Gdy nazajutrz odwiedziłem grób, załopotał nade mną po raz pierwszy. Odtąd stale odlatuje za mojem przybyciem. Widocznie moja osoba przeszkadza mu i dlatego jej unika. Jestem mu antypatyczny. Ptaki zdradzają czasem zdumiewające idjosynkrazje. Może grób ten wywiera nań, podobnie jak u mnie, jakiś przyciągający wpływ i stąd chętnie tu przesiaduje, dopóki ja się nie ukażę, by wypłoszyć go z ulubionego ustronia.