lancholja grobów. I gdyby tylko nie on, mój czarny rywal...
Lecz dzień dzisiejszy już skończony, już słońce zaszło tam za daleki las i tylko czerwień wielka po niem na niebie. Dobranoc Marto, dobranoc...
Opuściłem ławeczkę i schodzę powoli w dół. Na zakręcie, skąd jeszcze grób dostrzec można, obracam się, instynktownie rzucam okiem na czerniejącą smukle stelę i na jej ściętym płasko szczycie widzę rysujący się wyraźnie kształt ptaka: jest to duży, metalicznie lśniący kruk...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
15 października.
Sny moje zdradzają zdumiewającą zgodność z życiem rzeczywistym. Wiem już, kto są ci ludzie. Odkrycie zaszło tak niespodzianie, tak przypadkowo, że wierzyć chwilami nie mogę.
Onegdaj byłem w jakiejś odległej dzielnicy miasta, dokąd zresztą nigdy prawie nie zaglądam. Szedłem starą, wąską uliczką, pełną małych sklepików, tandetnych bud. Znudzony, zatrzymałem się przed jakimś bric à brac, rodzajem muzeum starożytności. Parę antyków zaciekawiło mię: wszedłem do środka. Właściciel, stary dziwak, zasuszony dymem fajeczki, z której pykał bez przerwy, nie ruszył się z kąta pozwalając mi oglądać zbiory bez przeszkody.
Uwagę moją zajął wkrótce zaprószony mocno zegar