Szczęście nam sprzyjało, bo w niespełna cztery godziny po odjeździe parowca, odpływał ku lądowi mały kupiecki bryg, naładowany wyrobami skórzanemi tubylczego szczepu Haidah. Załoga była nieliczna i, prócz kilku krajowców w fantastycznych strojach indyjskich, nikt nie wsiadał na statek. Dlatego kapitan, młody, ujmującej powierzchowności Peruwjańczyk, nie czynił nam trudności i za mierną opłatą zabrał z sobą na pokład.
Przed wieczorem wysiedliśmy w małej przystani, jednej z tych zacisznych ustroni, w które obfituje wydłużony pas brzeżny, zamieszkany przez plemię Thlinkitów.
Odtąd mieliśmy odbywać dalszą drogę pieszo, przedzierając się przez niebotyczne góry Andów północnych i dziewicze puszcze i bory Ameryki.
Celem naszej wyprawy był złoty piasek. Straciwszy niemal doszczętnie całą fortunę w ryzykownem przedsięwzięciu, uległem namowom Bena, by szukać szczęścia w awanturniczej wyprawie po złoto. Chociaż zasadniczo nie pochwalam tego rodzaju zdobywania majątku, przecież ustąpiłem pod naciskiem okoliczności, zmuszony do powzięcia szybkiej, a stanowczej decyzji.
Przeszedłszy ziemię Thlinkitów, przebyliśmy wązką przełęcz Mentasta, skierowując bieg wycieczki ku złotonośnym rzekom Yukon i Tanana, w pas pograniczny między Kanadą angielską a południowo-wschodnią
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.