południa, chłodzone chwiejbą drzewnych szczytów. Uczucie niezmiernej ulgi szło od głuszy lasów, wionęło z cienistych głębin.
Praca postępowała raźno. Odcięliśmy dwiema poprzecznemi groblami część koryta, by powstały w ten sposób rząp wodny poddać parowaniu. Równocześnie przepuszczało się wartki nurt przez płuczkę. Eksploatacja okazała się wkrótce nader wydatną, zwłaszcza, gdy idąc za trafną radą Bena, przeprawiliśmy się na drugi brzeg i zaczęliśmy kopać w ziemi. Żmudną dość pracę urozmaicały wyprawy myśliwskie konieczne do zaopatrzenia naszej kuchni w zwierzynę. Uzbrojeni w strzelby wybieraliśmy się na dzień lub dwa w głębię puszczy.
Okolica była najzupełniej dzika, nigdzie ani śladu ludzkiej stopy; bywały komysze niedostępne, do których nigdy ani promyk słońca nie zaglądnął, ponure zaułki leśne, gdzie od prawieków człowiek nie zawitał, zasieki zawalone butwiejącemi kłodami, zaryglowane obalinami odwiecznych cedrów — zamczyste, mchem zasnute na głucho zastrzały. Nurzaliśmy się w trzewiach puszczy ogromnej, bezludnej, bez krańca.
Pewnego razu, wymijając jeden z takich ostępów, uczuliśmy nagle silny swąd, a wkrótce potem Ben, idąc w kierunku woni, wskazał na kłęby popielatego dymu przewalające się przez ścianę stuletnich dębów. Byliśmy w pobliżu jakiejś osady.
Należało być ostrożnym. Po cichu, skradając się
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.