Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

zagłębiliśmy się w starodrzew, by niebawem przekonać się, że dębina urywała się, rozwierając w szeroką, jasną polanę. Stamtąd szły dymy.
Przykucnęliśmy za ostatniemi pniami i zapuściliśmy ciekawe spojrzenie w tamtą stronę.
Po gładkiej, krótką trawą zarosłej równinie, którą zewsząd okalały niebotyczne ściany borów, wałęsały się szare słupy dymu. Były gęste i tak przesłaniały sobą wszystko, że zrazu nie można było dostrzec, gdzie miały źródło.
— Wygląda, jakby się paliło — szepnąłem na ucho Benowi.
— Tak, lecz nigdzie nie widać płomieni. Zresztą czulibyśmy spaleniznę i skwar żaru; tymczasem jest tylko swąd.
— I nie słychać trzasku ognia; dymy snują się cicho i jednostajnie.
W tej chwili silniejszy powiew wiatru skierował je w stronę nam przeciwną. Dymy pochyliły się zgodną falą na wschód i wtedy dopiero ujrzeliśmy parę indyjskich chat, przez których szczytowe otwory przedostawały się miękkie popielate kłęby. Lecz wnet przesłoniły obraz powrotne kolumny; perłowo-szare ich cielska spowiły znów zwartym splotem drewniane sadyby; jak przez mgłę tylko zamajaczyło jeszcze parę cedrów, strzelających w różnych odstępach ponad posowami domów.
Zastanowiła nas ogromna, bezwzględna cisza panu-